Ana səhifə

Materiały I Studia z Dziejów Stosunków Polsko- ukraińskich


Yüklə 2.21 Mb.
səhifə14/28
tarix24.06.2016
ölçüsü2.21 Mb.
1   ...   10   11   12   13   14   15   16   17   ...   28

Państwo nasze, posługujące się procedurami demokratycznymi, skrępowane tysiącem praw, przepisów, umów i ustaleń wewnętrznych i międzynarodowych w konfrontacji z faszyzmem, w którym liczy się tylko cel i siła, musiało przegrać. Smutnym przykładem bezradności sądowych i administracyjnych władz polskich okazała się sprawa rozliczenia mordu dokonanego na ministrze Bronisławie Pierackim (1934). Pieracki, dobrze i życzliwie myślący o Ukraińcach Polak, opracował niedługo przed zamachem akt normalizacyjny, który przewidywał dla takich jak jego właśni mordercy, zamiast stryczka- ułaskawienie. Wydaje się, że właśnie niedopuszczenie do unormowania stosunków było głównym celem zamachu. Polskie sądy uwikłały się w proces terrorystów- zamachowców, który przerodził się, jak na ironię, w forum agitacji antypolskiej, a w końcu nie doprowadził do skazania na karę śmierci sprawców (w tym Stepana Bandery). Jego mordercy takich wahań nie mieli, jaka była ich późniejsza odpłata Polakom– wiemy: współpraca z wrogimi sąsiadami w dziele unicestwienia naszej państwowości, a potem, w czasie okupacji, masowe mordowanie ludności polskiej i pożoga96.

Tak! Polscy politycy niemal do końca snuli dość egzotyczne koncepcje federacyjne dotyczące Wschodu. Tworzyli, jak zresztą i dziś, szerokie wizje rozwiązania problemów Europy Środkowo-Wschodniej, jakże odmienne od narastających w latach 30-tych tendencji totalitarnych. Niewątpliwie były to wizje szlachetne i godne pochwały, ale niewiele mające wspólnego z brutalną rzeczywistością. Bez szans na realizację w owych czasach. Zresztą chyba w żadnych czasach, bo pewnych procesów cywilizacyjnych nie da się przyśpieszyć, kodów kulturowych zmienić- szczególnie u naszych wschodnich sąsiadów. Ślady polskich usiłowań na tym polu, zostały krwawo starte w czasie II wojny światowej. Niektórzy twierdzili, że polskie „prometejskie” wizje Polski jako „Chrystusa narodów”, walki za „wolność naszą i waszą” świadczą jedynie o silnych „tendencjach samobójczych narodu polskiego”. Wydaje się, że jest inaczej. Tacy po prostu jesteśmy, w polityce skrajnie „niepraktyczni”, dekadenccy, bierni, ale o wielkiej sile ducha i zdolności do wizjonerstwa, do których wiele ksenofobicznych społeczeństw i narodów w ogóle nie dorosło. Pragmatyzm, proste liczenie kosztów, nie jest niestety naszą mocną stroną. Mamy też inną ułomność– tendencję do szybkiego zapominania przeszłych doświadczeń i krzywd... i wybaczania– każdemu i wszystkiego- i to zawsze jednostronnie. Trzeba jednak, aby Polacy o tej swojej „pięknej ułomności duszy” wiedzieli i prowadząc politykę brali na nią poprawkę. Inaczej, znowu doznamy bolesnych rozczarowań od narodów trzeźwych, cynicznych i umiejących liczyć zyski i straty.



W Polsce międzywojennej nie było więc mowy o jakimś jednolitym programie w kwestii ukraińskiej, a spetryfikowano stan odziedziczony po Austrii, w tym rozumieniu, że poza nielicznymi wyjątkami, ukraiński stan posiadania utrzymano. Wydano też, pod naciskiem zagranicy, ustawę o samorządzie terytorialnym. Ustawa ta w normalnych warunkach, w razie pozytywnego stosunku Ukraińców do państwa polskiego, mogłaby nawet, do pewnego stopnia, zastąpić program polityczny, gdyby nie fakt, że w zasadzie wymuszono ją szantażem, w chwili gdy Ukraińcy nie uznawali zwierzchnictwa państwowości polskiej nad Ziemią Czerwieńską. Wydano w końcu szereg zarządzeń, niezbyt zresztą skoordynowanych, których celem było wzmocnienie polskiego stanu posiadania. Mam tutaj na myśli stworzenie administracji publicznej i rozpoczęcie akcji osadniczych na rozparcelowanych majątkach ziemskich oraz kilka zarządzeń w dziedzinie szkolnej. Najbardziej dla Polski niebezpieczne było utrwalenie ukraińskiego stanu posiadania. Sprawa ta zaciążyła fatalnie na przyszłości, albowiem wszystkie niezbędne korekty tej dziedzinie, podejmowane przez polskie rządy, kończyły się z reguły interwencjami ukraińskimi w Lidze Narodów, uniemożliwiając tym samym dokonywanie niezbędnych reform. Należy stwierdzić, że pierwsze lata po odzyskaniu niepodległości spełzły właściwie na niczym. Po uznaniu przynależności Ziemi Czerwieńskiej do Polski w marcu roku 1923, najbliższy trzyletni okres przyniósł ustawę językową, jako jedyne ważniejsze posunięcie programowe. W praktyce, w zetknięciu się z rzeczywistością uwydatnił się papierowy charakter postanowień ustawy językowej. Poza tym wiele złego w dziele jednoczenia Polski uczynił konkordat Rzymem z roku 1925, który zadecydował o stosunku cerkwi grecko-katolickiej do państwa. Z perspektywy lat można powiedzieć, że konkordat dał cerkwi grecko-katolickiej pełną niezależność, a Ukraińcom potężną broń do ignorowania interesów narodu i państwa polskiego, a nawet walki z nim. Ukraińcy chełpili się wręcz, że państwo polskie jest całkowicie bezsilne wobec tej cerkwi jako narzędzia polityki ukrainizacyjnej. Jeszcze przed zamachem majowym ukazały się pierwsze skutki niedbale przygotowanej akcji osadniczej, która stała się wręcz kompromitacją czynników za nią odpowiedzialnych. Kiedy zaś dodamy do tego, że większość polskiego społeczeństwa w okresie lat 1920-26 że zapomniało o swoich obowiązkach społecznych i wszystkie problemy (wbrew chlubnym tradycjom czasów austriackich) starało się zrzucić na barki administracji państwowej, zrozumiemy dlaczego ostateczny bilans naszej polityki w sprawie ukraińskiej był tak zły. Kończyło się wszystko na dyskusjach, narzekaniu i marazmie społecznym. Obóz ukraiński tymczasem ochłonąwszy po klęskach z lat 1918-23 rzucił się gorączkowo do odbudowy swojego życia zbiorowego i przygotował się do permanentnej walki z państwem polskim.

Po zamachu majowym wzrosły nadzieje na pojawienie się stałości i konsekwencji w polityce wewnętrznej. W myśl zasady, że lepsza nawet zła polityka aniżeli żadna, nawet koła wrogie obozowi sanacyjnemu spodziewały się zapoczątkowania nowego programu polityki narodowościowej. Tymczasem przyszło ogólne rozczarowanie. Na odcinku ukraińskim było nawet gorzej w stosunku do okresu rządów parlamentarnych. Kompletny brak znajomości problemu, programu, wieczne przerzucanie się z jednej skrajności w drugą, ciągła ucieczka przed decyzjami, brak stanowczości, to wady polityki sanacyjnej w tej kwestii. Zmarnowano kolejne 10 lat. Wydaje się, że niemoc obozu pomajowego w dziedzinie polityki narodowościowej wynikała przede wszystkim z braku jednolitości poglądów i konsekwencji wśród jego członków. Obóz, który pod jednym sztandarem starał się łączyć całą gamę odcieni polityczno-partyjnych (od ortodoksyjnych konserwatystów po komunizujących socjalistów) nie mógł dawać żadnych gwarancji utrzymania jakiejkolwiek spójnej linii politycznej. Widzimy przede wszystkim balansowanie pomiędzy ugodami, a represjami. Ani jedno ani drugie pozytywnych rezultatów dać nie mogło, gdyż w całym naszym stosunku do kwestii ukraińskiej tkwił jeden zasadniczy błąd: oto bowiem stronę polską reprezentowała jedynie administracja rządowa i tylko jej wizje realizowano. Tak więc najważniejszym celem sanacji szybko stało się samo utrzymanie się u władzy i prowadzenie nieustannej wojny z opozycją. Dramatem było też przeniesienie owej walki na ziemie wschodnie, na co patrzyły nie bez satysfakcji nasze mniejszości narodowe. Zarówno w Małopolsce Wschodniej jak i na Wołyniu, zamiast budowania jedności dochodziło do zwalczania przez polską administrację polskiej opozycji: tępiony był zarówno inteligent narodowiec, jak chłop-ludowiec, czy robotnik- socjalista. Społeczeństwo bowiem, a szczególnie najbardziej zainteresowani mieszkańcy Małopolski Wschodniej byli konsekwentnie odsuwani od wszelkiego wpływu na ułożenie owych stosunków. Nikt w Polsce ich słuchać nie chciał i nie słuchał! W rezultacie zamiast programowej, trzeźwej polityki, mieliśmy unikanie decyzji. Brak było koordynacji i jednolitej linii postępowania i dlatego w każdym niemal województwie czy powiecie postępowano względem Ukraińców inaczej. Np. jeden wojewoda czy starosta głosił hasła kierowania sprawami ukraińskimi „mocną ręką”, inny znowu próbował zjednywać sobie Ukraińców koncesjami i subwencjami, nieraz z krzywdą Polaków. Byli i tacy którzy nie robili nic i słali optymistyczne raporty do Warszawy. Prowadziło to oczywiście do osłabienia potencjału żywiołu polskiego i deprecjacji polskiego dorobku narodowego na tych obszarach. Społeczeństwo polskie toczone korupcją, popadało w marazm i zniechęcenie, tymczasem rósł w siły ukraiński separatyzm i jego najbardziej bojowa podziemna formacja OUN. Represje stanowiły przysłowiową wodę na młyn agitacji ukraińskiej, której niczego bardziej nie było potrzeba jak właśnie ciągle nowych dowodów „ukraińskiego męczeństwa” pod rządami polskimi; i stąd od czasu do czasu huczało po całej Europie o polskim ucisku i to o wiele, wiele głośniej aniżeli np. o bolszewickich praktykach systematycznego tępienia biologicznego Ukraińców na Ukrainie Sowieckiej. Nam wieści z Sowietów niewiele pomagały, gdyż terror podziemnej OUN szalał dalej w najlepsze. Nie lepszy rezultat dawały nam koncesje czy subwencje wobec Ukraińców. W sferach rządowych wyśmiewano się z hasła „wzmacniania polskiego stanu posiadania”, przedstawiano je jako objaw tzw. „endeckiego szowinizmu”, od czego już był tylko krok do uznania go za ideę antypaństwową. Tak więc przyszły takie lata, kiedy polski nacjonalizm tępiono równie, a może nawet bardziej gorliwie jak ukraiński, przy czym z tym ostatnim próbowano od czasu do czasu zawierać ugody. Nie można się dziwić, że następstwa takiego postępowania były żałosne. Wieś polska, ciągle jeszcze zagrożona wynarodowieniem, pozostawała bez dostatecznej opieki i wegetowała terroryzowana przez ukraiński podziemny ruch nacjonalistyczny. Polskość zaczęła cofać się nawet w takich miastach jak Lwów. Polska ziemia w drodze tzw. parcelacji, przechodziła coraz częściej w ręce obce. Równocześnie marnotrawiono olbrzymie kwoty na subwencjonowanie przedsięwzięć wątpliwych i naiwnych, jak słynna na całą Polskę akcja huculska. Warto przypomnieć, że nie kto inny jak właśnie dofinansowywani Huculi dostarczyli w roku 1939 największego kontyngentu do „wojska” ukraińskiego na Rusi Zakarpackiej i nie kto inny jak właśnie „ugodowa” ukraińska ludność Wołynia dokonała najpotworniejszych mordów na Polakach w roku 1943. Dopiero na dwa lub trzy lata przed wybuchem wojny przyszło otrzeźwienie i opamiętanie. Zaczęto na gwałt trąbić do odwrotu, przypominać wcześniej inkryminowane idee i wielkie wołanie o ratunek dla Małopolski Wschodniej rozeszło się na całą Polskę. I wówczas okazało się jak wiele może zdziałać dobra wola i odrobina zrozumienia. Zaczęto liczyć się z niezależną polską opinią publiczną, skończyło się odsuwanie „nieprawomyślnych”. Zaczęto wreszcie zauważać potrzeby Polaków na obszarach mieszanych. Przypominano sobie, że w Polsce są dzieci polskie pozbawione nauki w języku ojczystym, że polski osadnik pozostawiony jest od lat we wrogim otoczeniu samemu sobie, że polski chłop potrzebuje domu ludowego, kościoła i szkoły. W tych ostatnich latach dało się zauważyć przebudzenie społeczeństwa kresowego, nabranie wiary w siebie i co ważniejsze ochoty do zbiorowego wysiłku. Ale było za późno.
Nie można też nie zauważyć czynnika psychologicznego. Do tego arcyważnego zagadnienia nie podchodzono z należyta powagą. Na ukraińską nienawiść i terror odpowiadano typowo szlachecką pogardą i szyderstwem, ukraiński maksymalizm narodowo-państwowy kwitowano obrażaniem ich dumy narodowej, na ekspansję gospodarczą odpowiadano rozpaczliwym wołaniem o ratunek, zaś na ekspansję polityczną i kulturalną, pogardliwym wzruszeniem ramion i dowcipami w lepszym wypadku, wołaniem o interwencję władz lub policji w gorszym. Podsumowując, społeczeństwo polskie w dobie rządów pomajowych straciło wiele ze swojej atrakcyjności, a zdolności asymilacyjne ograniczyło niemal wyłącznie do postawy defensywnej. W tym samym czasie Ukraińcy w dziedzinie polityki, sterroryzowawszy niedobitki Starorusinów, zdołali pozyskać niemal całkowicie masy ludowe i uświadomić je narodowo, zarówno w Małopolsce Wschodniej, jak i na Huculszczyźnie, Wołyniu i Łemkowszczyźnie. W dziedzinie społeczno- gospodarczej rozbudowali potężny ruch spółdzielczy i skupili wokół niego szerokie masy społeczeństwa, wzmocnili stan posiadania w miastach i uświadomili narodowo swój nieliczny miejski proletariat. Rozbudowali szkolnictwo prywatne, uaktywnili życie naukowe, teatralne, muzyczne i kulturalno-oświatowe, powiększyli nakłady prasy i podnieśli jej jakość. Pokryli siecią organizacji społecznych wszystkie miasta, miasteczka i wsie i skupić w nich o wiele większy procent swojego społeczeństwa (9%) aniżeli Polacy (tylko 2%). Tak więc ich ale i naszą zasługą było to że pod polskim panowaniem stworzyli karną i zdyscyplinowaną zbiorowość, pomimo wszystkich dzielących ich różnic politycznych i światopoglądowych. Autorka spotkała się nawet z opinią jednego ze świadków wydarzeń97, że w Polsce wśród elit powszechne było przekonanie, że gdyby nie traktat Ribbentrop- Mołotow, w roku 1939 wybuchłaby straszna ukraińska rebelia, być może równie krwawa jak ta z lat 1943-45. Wszystko było już bowiem gotowe, łącznie z wyszkolonymi przez Niemców legionami. Polacy starali się jednak, do końca, układać jakoś stosunki z Ukraińcami.

Czy rzeczywiście powinniśmy uważać za słuszne skargi ukraińskich historyków i polityków na wyjątkową potworność naszych rządów przedwrześniowych? Zdecydowanie nie. Na Ukraińcach ciążą poważne zarzuty. Nieustanne koncentrowanie się na oderwaniu dużej części terytorium od Polski, oraz stałe deklarowanie chęci przyłączenia się do Sowietów gubiło ich zdrowy rozsądek. Sympatie proniemieckie i współpraca szpiegowska i militarna z hitlerowcami, stała dywersja terroryzm, zabójstwa dokonywane na Polakach, ale jeszcze częściej na Rusinach, organizowane przez nacjonalistów za pieniądze śmiertelnych wrogów Polski, wrogość kleru grecko-katolickiego i jego zgoła niechrześcijańskie nieprzejednanie, to wszystko paraliżowało niewątpliwe dobre chęci Polaków do cywilizowanego układania stosunków ze swoją kłopotliwą mniejszością narodową. Nie wolno nam też zgodzić się z jakże wygodną dla Ukraińców tezą, że zbrodnie ludobójstwa dokonane na Polakach na Kresach w czasie II wojny światowej przez sfanatyzowanych nacjonalistów były „odpłatą” za ciężkie grzechy naszych ojców. Nie jest to bowiem prawda.



Piszę te słowa wyjaśnienia, bo żyjemy w świecie doświadczającym na nowo bolesnych wojen lokalnych i konfliktów etnicznych. Ich wybuchu nie można już przypisać „błędom przeszłości”, faszyzmowi, totalitaryzmowi w czystej postaci, bo zostawiliśmy go, przynajmniej teoretycznie, za sobą. Nie udało się ogłosić za Francisem Fukujamą „końca historii”. Na nowo trzeba rozpoznawać mechanizmy, które prowadzą do masowych zbrodni na terytoriach mieszanych etnicznie. Tolerowanie radykalizmu mniejszości narodowych i ich prawo do separatyzmu, było przez wiele lat w Europie zachodniej uznawane za miernik działania demokracji i jej skuteczności. Tymczasem wydarzenia bałkańskie, czeczeńskie, ale i np. korsykańskie, holenderskie (w 2004 roku) każą na nowo stawiać pytania o granice tolerancji wobec aspiracji mniejszości. Do jakich metod wolno sięgać, a do jakich nie, szczególnie gdy ich skutki dotykają zwykłych niewinnych ludzi? Czy cena jaką każą płać lokalnej ludności bojownicy o niezawisłość nie jest zbyt wygórowana? Czy nagminnie stosowany terroryzm, może być interpretowany jak chcą naiwni jako „akt desperacji biednych i uciśnionych” czy jest to wyrachowane, cyniczne, postępowanie polityczne- broń polityczna nastawiona na skruszenie zaufania do państwa i jego instytucji. Przecież indywidualne dobro ludzi, w tym często prawo do życia, dla terrorystów się nie liczy, mają oni jedynie realizować oparte na ideologii, a często demagogii i szowinizmie plany, nierzadko pod wygodnym pretekstem walki narodowo- wyzwoleńczej. Do tego dochodzą pytania o zbrodnicze nacjonalistyczne ideologie, na których opierają się te ruchy. Mimo że, jakże często bezprawnie, odwołują się do religii, ich podłoże okazuje się w praktyce jawnie rasistowskie czy faszystowskie - co wyszło na jaw w przypadku procesów haskich dotyczących zbrodni popełnionych w byłej Jugosławii, gdzie część oskarżonych odwoływała się w swej obronie do amoralnej skrajnie nacjonalistycznej doktryny Dmytra Doncowa98. Choroba nienawiści, staje się więc plagą całej ludzkości, a nie tylko wybranych.

Potraktować więc należy przypadek przedwojennej Polski, nie jako wyjątek, ale jeden z wielu dramatów, którego przebieg wskazuje na duże prawdopodobieństwo krwawej rozprawy ze słabnącym politycznie i gospodarczo państwem wielonarodowym ze strony mniejszości etnicznych, jeśli są one wystarczająco liczne, a na dodatek przy pomocy finansowej wrogich sąsiadów zdobędą się na determinację i na odrzucenie wszelkich nie tylko demokratycznych, ale i określanych przez kulturę zachodu jako „cywilizowane” metod, a nade wszystko oporów moralnych wynikających z religii i ogólnoludzkiej tradycji.

Jak wspomniałam, prawdopodobieństwo takiego wystąpienia rośnie dramatycznie, gdy mniejszość znajduje oparcie w innej religii, niż wyznawana przez członków państwa- gospodarza, a kapłani zostaną czynnymi jego propagatorami. Z takim przypadkiem mieliśmy do czynienia w Polsce.

Odnalezienie i wykorzystanie w praktyce ideologii skrajnego nacjonalizmu, często w oparciu o argumenty rasistowskie i faszystowskie może zdarzyć się niestety wszędzie i w każdych czasach. Znawcy zachowań ludzkich socjobiolodzy twierdzą, że efektywna organizacja społeczna osiągana jest jedynie przez terytorium- rewir lub przez tyranię- innego sposobu nie ma99. Człowiek posługuje się zdaniem badaczy (Spencer, Huxley) wobec innych podwójnym kodem moralnym, zwanym kodem przyjaźni i kodem wrogości. W ramach swojej grupy funkcjonuje kod etyczny: współpracy, sympatii, altruizmu, poza nią konkurencji, wrogości, nienawiści. Oba działają w naszym mózgu, oba są konieczne do przetrwania. Owo dyskryminujące rozróżnianie istnieje i nie zniknie. Jak pisze Edward Wilson: „natura nadal trzyma nas na smyczy”. Nie wolno też zapominać o istnieniu owego rozróżniania. Otóż dlatego, że jak pisał w swym artykule Rozróżniający altruizm100, amerykański biolog Garret Hardin, grupy praktykujące niczym nieograniczony altruizm (czytaj: ogarnięte jedynie duchem wzajemnej współpracy i poświęcenia), zostaną pokonane przez grupy ograniczające swe altruistyczne zachowania do części związanej z nimi genetycznym pokrewieństwem. Brzmi to okrutnie i oznaczałoby powrót do darwinowskiej teorii doboru naturalnego, ale dotychczasowa praktyka jest dość jednoznaczna. Na polskich Kresach przed wojną mieliśmy do czynienia z terenem wybitnie mieszanym etnicznie, a co za tym idzie wyróżnianie rasowe do którego chętnie odwoływali się nacjonaliści, było co najmniej problematyczne.

Urs Altermatt, współczesny politolog szwajcarski, w swej znanej pracy pt. Sarajewo przestrzega. Etnonacjonalizm w Europie101, zwraca uwagę, że prawo narodów do samostanowienia nie oznacza automatycznie ich prawa do secesji. Secesja rywalizuje bowiem z uznaną przez prawo międzynarodowe zasadą suwerenności terytorialnej państwa102. Wynika z tego, że nie można mówić o uniwersalnym prawie do samostanowienia, a co za tym idzie uniwersalnym prawie do secesji. To ideologia nacjonalizmu zakłada absolutną nadrzędność podziału ludzi na narody. U postaw takiego myślenia leży błędne przekonanie, że na świecie uda się definitywnie podzielić wszystkich ludzi na narody. Procesy polityczne, a nie ideologiczne czy narodowa egzaltacja, czy co gorsza eksterminacja na danym terytorium niepożądanych mniejszości, powinny decydować o ukształtowaniu państwa. Altermatt przypomina, że w Europie zatriumfowała zasada państwa narodowego, która w najbardziej powszechnej wersji zakłada, że państwo i naród są tożsame. Idea prawa narodów do samostanowienia, pierwotnie wiązała się bardziej z ideą suwerenności narodu, niż z problematyka etniczną. Etniczny punkt widzenia dopiero z czasem zyskał na znaczeniu i nadał inne oblicze prawu narodów do samostanowienia. Historycznie rzecz biorąc, prawo narodów do samostanowienia jest rozwiązaniem świeżej daty, które przyjęło się dopiero w XX wieku103. Do roku 1914 nacjonalizm kierował się głównie przeciwko wielonarodowym imperiom, natomiast od 1919 roku zwrócił się przeciw państwom, które właśnie zgodnie z zasadami prezydenta Wilsona, miały podlegać ochronie. Etnonacjonalizm stał się ślepą uliczką. Jak dotychczas wszelkie próby terytorialno- państwowego ukształtowania Europy, szczególnie południowo- wschodniej, według zasad etnicznych, doprowadziły do wielu nieszczęść i permanentnej autodestrukcji. Postulat likwidacji państw narodowych jest w tym kontekście wysoce niebezpieczny, bo są one z natury instrumentem praworządności. Nie oznacza to, że muszą być budowane na zasadach etnonarodowych. Procesy wyodrębniania powinny zawsze odbywać się w warunkach sprzyjających politycznie, kiedy nowe państwo jest już w stanie dźwignąć ciężar odpowiedzialności za wszystkie zamieszkujące je nacje, a także mieć zdolność do samodzielnego administrowania krajem i na zasadach porozumienia się ze wszystkimi zainteresowanymi stronami. Kto rozumie bowiem naród jedynie jako ściśle etniczną wspólnotę, staje się wyznawcą ahistorycznej i stricte biologicznej wizji świata.

Wywód ten nie oznacza oczywiście, że nie mogą istnieć państwa wieloetniczne. Ale muszą one nade wszystko być atrakcyjne politycznie i ekonomicznie dla mniejszości, których na dodatek powinno być wiele, lub o porównywalnej sile, a władza centralna powinna umiejętnie, czujnie i mądrze układać sobie z nią stosunki, szczególnie gdy zaraz za granicą, żyją etniczni współpobratymcy członków mniejszości. Warto analizując to zagadnienie zapoznać się także z pracą zbiorową pt. Człowiek i agresja. Głosy o nienawiści i przemocy104, a szczególnie zawartym w niej artykułem Aleksandry Jasińskiej –Kani pt. Agresja i przemoc w konfliktach narodowych i etnicznych105, który sugeruje narastanie takich problemów we współczesnym świecie.

Żal po stracie wschodnich dzielnic Polski przypomina nieco gorycz żalów Serbów nad utraconym już dla nich Kosowem – kolebką ich państwowości, gdzie znajdują się ich najcenniejsze zabytki. No cóż widać bywają przypadki jeszcze bardziej drastyczne niż nasz i żadna „sprawiedliwa decyzja” mocarstw nic tu nie zmieni. Takie są po prostu losy populacji starszych, a nade wszystko mniej dynamicznych demograficznie, bardziej biernych i tolerancyjnych – cofają się, od pewnego momentu nie są już w stanie wyegzekwować od swoich mniejszości nawet obywatelskich powinności- odchodzą w przeszłość.
Kiedy analizujemy nieudolne próby poradzenia sobie w II Rzeczypospolitej z problemem mniejszości ukraińskiej zamieszkującej jej terytorium dojdziemy do wniosku, że u źródeł niepowodzeń leżał zupełnie odmienny stosunek do rzeczywistości. Polacy, widząc bezsensowność dzielenia wielonarodowościowego społeczeństwa na „swoich” i „wrogów” starali się, podobnie jak z równie wątpliwie rokującym na przyszłość skutkiem czyni to dzisiejsza Francja, zastąpić wychowanie narodowe propaństwowym. Takie wychowanie miało pozwolić młodzieży dojrzeć względność wszelkich podziałów, wykazywać, że w takim organizmie może być miejsce dla wszystkich. Okazało się ono bezskuteczne. Taki był niestety w owym czasie trend- czas egoizmu i konsolidacji, który wymienia się w dość regularnych periodach z czasami współpracy i myślenia o losach kontynentu czy ludzkości w skali makro. Pomysł na II Rzeczpospolitą okazał się boleśnie nieaktualny, zbyt słaby, zbyt niezdecydowany jak na drapieżność walczących z nią nacjonalizmów. Kiedy one lekką stopą przekraczały wszelkie reguły ludzkiej moralności, brnąc w klasyczne neopogaństwo, polski „niedoskonały” nacjonalizm zatrzymał się przed bramami tego co boskie. Religia stała się tą tamą, która powstrzymała dołączenie się Polaków do rydwanów morderców.

Wiele dzisiejszych historycznych publikacji ukraińskich obarczonych jest piętnem tego samego myślenia- dążenia do swoistego „doskonałego urządzenia świata”, „idealnej czystości”, zbudowania tworu skończenie jednolitego. Dlatego stałe podkreślanie w publikacjach, że na Kresach ( nawet we Lwowie, na Podolu, Wołyniu...) byliśmy tylko my- Ukraińcy. Polacy i wszyscy inni, jedynie podbijali, nękali, grabili... . Dlatego też u ukraińskiego czytelnika wytwarza się dość logiczne przekonanie, że wypędzenie „zajmańców” (o eksterminacji nie pisze się prawie wcale), było jedynym skutecznym rozwiązaniem. I godnym nie potępienia, a najwyższej pochwały, bo dzięki temu mają „samostijną Ukrainę”. Tak więc czyny, które w dziejach narodu ukraińskiego powinny być wstydliwie skrywane zaczynają stanowić podstawę ethosu narodowego. Nie jest to prawda. Nie barbarzyńskie czyny rizunów, ale praca całego społeczeństwa, jego rozwój cywilizacyjny i duchowy, i wreszcie sprzyjające okoliczności polityczno-międzynarodowe spowodowały, że powstała niepodległa Ukraina. Odwoływanie się do tamtego okrutnego dziedzictwa rodzi szczere obawy u myślących historycznie Polaków. Strach wraca gdy na kongresie ukraińskim w marcu 1997 bez żenady dowodzono, że III RP jest okupantem ziem ukraińskich! Potwierdzają takie stanowisko czołowi działacze ZUwP. Publikowane były i są mapy polskich terytoriów, na których występuje „Zakierzonia” jako obszar „pod czasową polską okupacją”. Jakby tego było mało, w kraju , który doznał tak straszliwych krzywd z ręki OUN– UPA, odbywają się oficjalnie rajdy „szlakami walk UPA”106. Ku zgrozie Polaków rosną panteony „bohaterów”- oprawców ludności Wołynia i Podola...

Historycy, do pracy! Ta walka toczona jest nie o przeszłość , ale o przyszłość naszych krajów.

Bogumił Grott

Interpretacja stosunków polsko-ukraińskich w środowisku paryskiej

„Kultury” i jej funkcja w latach po upadku komunizmu
Problem ukraiński zajmował od dawna wiele miejsca w dziejach państwa polskiego oraz w polskiej myśli politycznej. Jednym z jej przejawów jest myśl środowiska skupionego wokół osoby Jerzego Giedroycia i redagowanej przez niego „Kultury” dotycząca kwestii ukraińskiej. Niniejszy artykuł nie pretenduje do roli wyczerpującego opracowania tego zagadnienia. Jego pełne przedstawienie wymagałoby bowiem szczegółowego zagłębienia się w tok najnowszych dziejów Polski i Ukrainy. Autor ograniczy się więc do scharakteryzowania podstawowych kierunków myślenia publicystów i wydawcy paryskiej „Kultury” dotyczących podjętego tu tematu, starając się uchwycić ich genezę i zasadniczy sens, a zwłaszcza wskazać na kwestię przydatności lub nieprzydatności dla współczesnej polityki polskiej a nawet dla kształtowania mentalności Polaków w dobie po upadku komunizmu.

Myśl polityczna Jerzego Giedroycia sięga wstecz do lat międzywojnia. Wówczas to późniejszy redaktor paryskiej „Kultury” ukształtował swoje zasadnicze poglądy na problematykę ukraińską, jako komponent polskiej polityki wewnętrznej i zagranicznej.



Choć dzisiaj w naszych rozważaniach nie będziemy cofać się aż tak daleko wstecz to jednak w pewnym zakresie musimy odnieść się i do tamtych czasów ażeby zarysować niezbędne ramy dla omówienia tego co w „Kulturze” powiedziano na temat Ukrainy w latach trwania III Rzeczypospolitej, które bez mała pokrywają się z czasokresem istnienia niepodległego państwa ukraińskiego. Wybrany okres i odpowiadająca mu publicystyka, wydają się wystarczać, gdyż są chronologiczne najbliższe sytuacjom (rozpad ZSRR), w których koncepcje Giedroycia, jak można było wówczas sadzić, miały jakieś widoki na realizację. Po upływie czasu stało się jednak jasne, że myśl redaktora „Kultury” i jego współpracowników zderzywszy się z rzeczywistością nie doprowadziła do uzyskania planowanych efektów, pozostając jednak dalej na scenie jako aplikowany polskiemu społeczeństwu mit polityczny
1   ...   10   11   12   13   14   15   16   17   ...   28


Verilənlər bazası müəlliflik hüququ ilə müdafiə olunur ©atelim.com 2016
rəhbərliyinə müraciət